La Danse Macabre ...
Kto powiedział że śmierć nie umie tańczyć?? opowiadanie nie jest mojego autorstwa ale bardzo mi sie spokobało:
Śmierć była najbardziej nieprzewidywalną ze wszystkich Sióstr. Kochała ludzi - pewnie dlatego chciała zabierać ich tak szybko. Ale nade wszystko kochała taniec. Śmierć tańczyła z każdym i chociaż jej partnerzy sztywnieli w tym czasie z przerażenia, ona bawiła się przednio. Nie rozumiała śmiertelników. Nie wiedziała, jak to jest bać się Śmierci. Nie wiedziała nic o ludzkich sercach, ponieważ widywała je tylko jako zimne kawałki ludzkiego ciała. Nie, Śmierć nic nie wiedziała o śmiertelnikach. A śmiertelnicy wiedzieli bardzo mało o Śmierci, bo kiedy wreszcie ją poznawali, było za późno na opowieści.
Wbrew pozorom Śmierć była piękna. Nosiła długą, czarną sukienkę i czarny płaszcz z kapturem. Miała ciemne włosy do pasa, które spinała czarną klamrą. Na szyi nosiła diamentową kolię, złożoną z wielu milionów złych serc - nieustanne patrzenie na udrękę było dla grzeszników najgorszą karą, myślała Śmierć. Była blada, blada jak przerażony człowiek, miała wąskie dłonie o długich palcach i pomalowanych na czarno paznokciach, ilekroć szła po kogoś, malowała oczy czarnym Strachem. Były to jej drobne przyjemności - nawet Śmierć lubi dobrze wyglądać.
Tego wieczora Śmierć spacerowała po ulicach Wenecji. Rozkoszowała się, patrząc na miasto - uśpione przez zarazę, a jednak nadal piękne, piękne w swojej demonicznej ciszy i spokoju - ukryta w cieniu płaszcza Ciemności. Ludzie bali się nocy. Bali się, nie chcąc spotkać jej w którejś z ciemnych uliczek. A zresztą, ona umiała wejść do każdego domu, zamku czy chatki. Nie było takiego miejsca, do którego nie dotarłaby Śmierć. Tego wieczora stała spokojnie ukryta w cieniu i czekała na wezwanie. Na zaproszenie do tańca. Wieczór był spokojny. Śmierć słyszała nieustanną muzykę - dla jej uszu muzyką były krzyki cierpiących, choć oczywiście nie wiedziała, że cierpią. Stała więc i patrzyła, rozglądała się bacznie. Czekała. Aż w końcu usłyszała. Spośród wielu nut agonii dotarła do jej uszu jedna, przeważająca melodia i Śmierć wiedziała, że dla tego człowieka ona jest jedynym ratunkiem.
Mężczyzna był kiedyś przystojny, teraz jednak choroba naznaczyła go swoim odrażającym piętnem. Kiedy ją zobaczył - opatuloną płaszczem,otworzył szeroko oczy. Chciał coś powiedzieć, z jego ust wydostał się jedynie jęk, ale Śmierć wiedziała, co chciał jej powiedzieć. To niemożliwe. Nie słyszała w jego wewnętrznym głosie rozpaczy, raczej zdziwienie. To niemożliwe. Patrząc w jego oczy, wyczytała że nazywa się Marcus i ma dwadzieścia pięć lat. Zdjęła płaszcz i uklękła przy nim.
Na usta Marcusa wypłynął spokojny uśmiech. Tak, dobrze, powiedziała Śmierć, przecierając jego gorące czoło. Wytrzymaj jeszcze trochę, szepnęła. Ujęła jego zniszczoną dłoń.
- Wstań Marcusie - zaśpiewała, a on powoli, z niedowierzaniem, zaczął podnosić się z brudnego posłania, na którym leżał. W jego ciało wstępowała siła, zniknęły zmarszczki wokół oczu. Śmierć zaśmiała się, serdecznie, perliście i zaczęli tańczyć. Był to taniec nadzwyczajny, niepodobny do niczego, niebiański w swojej wyważonej perfekcji i ludzki w prostocie ruchów. Tańczyli, zasłuchani w muzykę słodką i jednocześnie przeszywającą serce niczym krzyk bólu, unosząc się nad płaczącym miastem, na parkiecie zawieszonym nad kanałami i nad budynkami, tam, gdzie nie docierał płacz, a jedynie muzyka. Tańczyli wspinając się po niewidzialnych schodach, niesieni przez wiatr. Lekarz, który czuwał nad znalezionym w zaułku mężczyzną, zwiesił z wahaniem głowę.
- Co się ze mną stanie? - szepnął Marcus, nie przerywając tańca.
- Trafisz do mojego ojca - odparła Śmierć z uśmiechem pełnym pośmiertnego spokoju - trafisz do mojego ojca i poznasz moje siostry.
- Czy są podobne do ciebie?
- Są inne. Są piękniejsze. Są piękniejsze, bo jako piękne żyją w waszych umysłach.
Podała mu rękę i pomogła wejść na utkane z niebiańskiej materii schody. A potem uśmiechnęła się i poszła w to samo miejsce, lądując gładko na poduszce cienia, opierając się o płaczącą ścianę płaczącego budynku. Czekała. Lekarz odsunął się od czegoś, co kiedyś było człowiekiem i pokiwał głową. To już koniec, pomyślał. Na ustach trupa zastygł błogi uśmiech. Lekarz otrzepał swoją szatę i spojrzał na ciemne kanały, na jęczących ludzi naokoło, na ściany budynków. Memento mori, szeptała woda. Memento mori, mówiły deski przerzuconych przez wodę mostów, śpiewało powietrze, dudniła o tym wybrukowana ziemia.
Memento mori. Memento mori. Memento mori...